Nike Flyknit Lunar 3 - test butów

Kolejne buty wyzionęły ducha, zatem odsyłam je do w zaświaty, i przystępuje do spisania rzeczowej recenzji. Tym razem rzecz dotyczy modelu Nike Flyknit Lunar 3. Kupiłem je w roku 2018, pochlebnymi zachęcony recenzjami producenta i podpłaconych testerów. Pierwsze wrażenie było bardzo pozytywne - kolor, lekkość i tkana cholewka robiły duże WOW:


Chyba największe obawy budziła podeszwa - Lunarlon - wyglądała jakoś tak "plackowato" i nie budziła zaufania w wielkim miłośniku Cushlona. No ale czasem warto zaryzykować. Przez pięć lat użytkowania buty spisywały się całkiem dobrze. Używałem ich przede wszystkim do szybkich, dynamicznych treningów tempowych. Raz jeden przebiegłem nawet 55 km i spisały się całkiem nieźle i na dłuższym dystansie. To but przeznaczony do asfaltu, zatem dobrze sobie radził na chodniku i suchych parkowych ścieżkach. Gdy było mokro wizyt w parku raczej nie ryzykowałem. Przynajmniej początkowo. W sumie przebiegłem w nich 4700 km i biegałbym dalej, ale rozleciał się totalnie zapiętek i to w obu butach. Wyłaziła z niego miękka wyściółka, a sztywne elementy skrobały pięty:


Gdyby nie cholewka, to pewnie już dawno bym je wywalił. Otóż cholewka trzymała zapiętek w kupie - tyle tylko, że po każdym zdjęciu butów, należało go ułożyć na nowo i szczelnie opatulić cholewką. Tkana struktura cholewki to petarda w tym bucie - przewiewna, lekka i piekielnie mocna! Na całej powierzchni nie ma ani jednego rozdarcia czy pęknięcia. No ale reszta buta niestety została jednak niedopracowana. Podeszwa bardzo szybko się wycierała, z każdym kilometrem traciła kolorowe elementy aplikowanych wzmocnień, a w lewym bucie pękła dziwnie w poprzek. Skleiłem i biegałem dalej. Kiedy jednak nie dało się już wygodnie i komfortowo biegać w tych butach - otrzymały nową rolę. Płaski bieżnik idealnie nadawał się do krótkich wypadów nad rzekę - gdzie czasem zalegało błoto, które w normalnych butach właziło we wszystkie szpary podeszwy. Tutaj wystarczyło otrzeć na chodniku błoto i buciki czyste jak malowanie. A czemu biegałem nad rzekę? To proste, od kilku lat biegnę rano 4 km na plażę, kąpię się, morsuję i wracam do domu 4 km. 


Gdyby nie lichy zapiętek i licha podeszwa, biegałbym w nich pewnie jeszcze długo - 5 tysi na pewno by pękło, a może i więcej. A tak niestety, mimo szumnych zapowiedzi i straszenia nowoczesną technologią, model zupełnie przeciętny. Kolejną parę kupiłbym tylko okazjonalnie i kto wie, czy nie tylko z powodu odporności podeszwy w łapaniu nadrzecznego błota?

Jeśli zatem szukasz dobrych i szybkich butów do częstych treningów - omijaj ten model szerokim łukiem. Szybko straci swoje walory i będziesz musiał kupić kolejne buty. Mimo deklaracji i zapewnień ze strony producentów - i tak zawsze chodzi o to, żeby biznes kręcił się na odpowiednio dużych obrotach. Żywotność obuwia sportowego chyba już zawsze pozostawiać będzie wiele do życzenia.






Kolekcjonerstwo

Z bieganiem nieodłącznie wiąże się kwestia zbieractwa. Pomijam już fakt gromadzenia sprzętu, odpowiednia ilość par butów ma większe, lub mniejsze znaczenie w treningu, ale na pewno daje psychiczny komfort (mam w czym biegać!). Biegacze kolekcjonują jednak trofea z biegów. Szkoda tego wyrzucać, a skoro już jest, to niech cieszy oko. Jedni zbierają statuetki, wielu medale, które po jakimś czasie zaczynają przyrastać w kilogramy złomu, ba niektórzy zbierają numery startowe, które oprawiają w ramy i wieszają na ścianach. Dużą popularnością cieszą się efektowne koszulki biegowe ze szczególnie popularnych biegów, ale tych raczej nie zbiera się jako "eksponatów", ale by z dumą obnosić je później w swoim środowisku (lans na dzielni). Zupełnie inne zagadnienie to zbieranie... kilometrów. Popularne apki biegowe umożliwiają i zachęcają nas na każdym kroku, abyśmy nie tylko rywalizowali z sobą samym, ale też utarli nosa sąsiadowi, czy koleżance z pracy.

Ja osobiście długo zastanawiałem się nad własną oryginalną kolekcją biegową i w końcu wymyśliłem coś własnego. Będę zbierał słupki z lasu! Nie dosłownie, za ciężkie to ustrojstwo i w ogóle. Wymyśliłem, że będę je fotografował podczas moich niezliczonych eskapad biegowych. Choć pozornie wydają się do siebie podobne, to jednak każdy jest unikalny i piękny w swoim rodzaju. Zresztą sami zobaczcie:







To tylko kilka przykładowych zdjęć, więcej nie będę tu zamieszczał, żeby za bardzo nie nadymać wątku. Wszystkich zainteresowanych odsyłam i zachęcam do polubienia mojej strony, utworzonej w tym celu na FB: Słupki z lasu 

Znajdziecie tam całą moją kolekcję pięknych słupków!!!




GSB

Znacie to? Gdzieś za siódmą rzeką i za siódmą górą jest podobno super impreza biegowa, super trasa, widoki zapierające dech w piersiach i w ogóle musisz tam być i pobiegać, bo inaczej nic się nie liczy. Często słyszę takie głosy. Ale życie nie toczy się gdzie indziej, a już na pewno nie jest tak, że gdzieś tam toczy się bardziej i lepiej. Nie to co tu. To nasze kompleksy, nasze poczucie zaściankowości, nasza duchowa siermięga każe nam tak myśleć. Wystarczy rozejrzeć się wokół siebie, by zobaczyć, że tuż obok też można poczuć magię! Kierując się tym pomysłem, w pewną gorąca sierpniowa niedzielę, postanowiłem zmierzyć się z GSB. A co to takiego? Główny Szlak Bielański w północnej Warszawie. Całość liczy ledwie 13 km i choć chciałoby się więcej, bardziej, trudniej, to przecież i z takim dystans można się mierzyć. Jest szlak - jest zabawa. Przebiec jak najszybciej, a potem, np. za rok spróbować jeszcze raz. Albo zaproponować znajomym wspólną zabawę, bez konieczność dalekich wyjazdów do egzotycznych krajów.


No ale pora przejść do rzeczy. Zmagania ze szlakiem zaczynam na Wólce Węglowej. Zbliża się południe, jest bardzo gorąco, ale na szczęście trasa od razu nurkuje w gęsty las. Początkowo jest to typowy bór suchy, porośnięty sosnami, ale jak tylko skręcam w boczną ścieżkę wzdłuż Kanału Młocińskiego, otacza mnie prawdziwa dżungla. Choć nie spodziewałem się tu spotkać nikogo, na tym odcinku minęły mnie aż trzy osoby na rowerach.


Ścieżka przez Las Młociński to bodaj najpiękniejszy fragment całego szlaku. Jest piach, są korzenie, sporo zakrętów i nisko wiszących gałęzi, pod którymi trzeba się trochę schylić. Dalej, po minięciu ulicy Pułkowej wbijam się do Parku Młocińskiego. Przez chwilę trasa biegnie pętlą, na której odbywają się zawody z cyklu City Trail, ale po minięciu polany rekreacyjnej, znowu trafiam na bardzo dziki fragment, wytyczony na skarpie wiślanej u podnóża Pałacu Bruhla na Młocinach. Po nogach smagają mnie wysokie pokrzywy, ścieżka nie tylko jest stroma, ale też pochyła. Zapewne po deszczu można się tu nieźle poślizgać. Teraz jest sucho i twardo, ale wcale nie łatwiej. Gdyby ktoś chciał się tu wybrać na spacer z dziećmi - stanowczo odradzam ten fragment szlaku!


Wdrapuję się na skarpę i jestem na Młocinach, a konkretnie na ulicy Prozy. Dalej niby zaczyna się proza życia, ale wcale nie jest nudno. Po minięciu Mostu Północnego i Wisłostrady docieram do Lasu Bielańskiego, gdzie lecę w stronę dawnego klasztoru pokamedulskiego. Trasa biegnąca przez rezerwat jest niezwykle malownicza i tylko hałas pędzących samochodów, dobiegający z estakady, burzy trochę niezwykły efekt cudownego zanurzenia się w dębowym starodrzewie.


Przed klasztorem skręcam w ulicę Dewajtis i biegnę dalej w kierunku ulicy Marymonckiej. Trochę tu miałem drobne problemy z odnalezieniem ścieżki, no ale po wykluczeniu wszystkich opcji, została mi ta właściwa. Na Marymonckiej zapaliło mi się akurat zielone światło, więc szybko znalazłem się w Lesie Lindego. To niewielki, ale urokliwy zagajnik w samym środku Bielan. Omijam bokiem osiedle Wrzeciono i dobiegam po chwili do stacji metra Wawrzyszew, za którą skręcam w prawo i biegnę dalej wzdłuż ulicy Kasprowicza.


Końcowy odcinek to duże wyzwanie dla miłośników biegania na orientację. Znaki nie zawsze są widoczne, czasem trzeba biec intuicyjnie, a czasem zatrzymać się i rozejrzeć, którędy szlak prowadzi dalej. Wyciąganie albo odpalanie mapy nie wchodzi w grę, kiedy nogi pracują na takiej szybkości. Błądzę więc troszeczkę między wielkimi blokami osiedla Wawrzyszew, ale w końcu mijam Stawy Brustmana, obiegam następnie Cmentarz Wawrzyszewski i jestem już na Chomiczówce. Szlak kończy się pod kościołem Matki Bożej Wspomożycielki Wiernych na ulicy Conrada.


Mój rezultat, mimo całkiem dobrego średniego tempa po 4:30 na km, wypadł słabo. Przed startem założyłem, że dam radę złamać godzinę, ale wiadomo jak to jest, gdy się podchodzi do zadania z całkowitym brakiem pokory. Ułańską fantazją wszystkiego nie da się nadrobić. Najwięcej czasu straciłem na poszukiwania znaków w kilku punktach, gdzie ścieżka krzyżuje się z innymi. Był to taki biegowy rekonesans trasy, zależało mi, by pobiec cały szlak zgodnie z zasadami sztuki. Ostatecznie nabiegany dystans wyszedł mi tego dnia aż 16 km! Ale teraz wiem co i jak, więc przy kolejnej próbie, z pewnością uda się zrobić znacznie lepszy FKT. Poniżej mapka szlaku z portalu Szlaki turystyczne Mazowsza:


Zapraszam wszystkich do zmierzenia się z GSB. Wyzwanie dla każdego, a zabawa przednia!

PS I 
Podrażniona ambicja biegacza nie pozwoliła mi tego zostawić tak po prostu, dlatego tydzień później ruszyłem ponownie zmierzyć się z GSB. Tym razem udało się wykręcić znacznie lepszy czas: LINK, choć zabrakło 10 sekund by złamać godzinę, co zapowiada rychły powrót na trasę...




Adidas Kanadia 7 - test butów

Czasem o sprzęcie też warto napisać, albowiem na rynku dużo się dzieje, zarówno jeśli chodzi o ogólne tendencje, jak i kluczowych graczy. Dzisiaj chcę napisać kilka słów na temat butów Adidas Kanadia 7. To model sprzed kilku lat, ale nadal dostępny w sklepach internetowych i co najważniejsze, w bardzo przystępnych cenach.

Buty kupiłem 3 lata temu i po wyjęciu z pudełka prezentowały się następująco:


Przez ten czas zrobiłem w nich ponad 3500 km, przede wszystkim na terenie Kampinoskiego Parku Narodowego, ale kilka wycieczek biegowych udało się także przeprowadzić w górach (Kotlina Kłodzka, Góry Świętokrzyskie). Biegałem w nich w różnych warunkach pogodowych - upalnym latem, jesienią, śnieżną i mroźną zimą. Sporo w tym czasie doświadczyły. W ostatnim czasie trzy razy szyłem przetarcia, ale widząc, że jest to walka z wiatrakami, postanowiłem napisać, coś w rodzaju recenzji, zanim je ostatecznie wyrzucę.

Wszelkie dane techniczne znajdziecie (albo i nie) na stronach producenta, ja skupiłem się tu raczej na odczuciach użytkownika, któremu przyszło spędzić wiele godzin na szlaku. Jest to but uniwersalny przeznaczony do biegania trailowego i raczej nada się w klasyczny teren i na szlak o średnim stopniu trudności. Wszelkie drogi leśne, ścieżki, dukty, twarde ziemne odcinki pokonuje znakomicie. Woda nie jest mu straszna - szybko chłonie rosę, ale też szybko ją oddaje. Nawet zimą zaliczyłem kiedyś solidną wpadkę do wody i mimo mrozu, pięknie wszystko ze środka wyparowało. Na śniegu, zwłaszcza świeżym, spisuje się dobrze, ale z lodem jest już słabo. Guma użyta na podeszwę ma słabą przyczepność. Na mokrym kamieniu trakcja całkowicie wariuje, zatem w Wysokie Tatry raczej bym takich butów nie zabrał. W niższych górach, gdzie dominują ziemne szlaki, model ten spisuje się doskonale, pod warunkiem, że nie ma zbyt dużego błota. Na twardej, mokrej glinie zachowuje się podobnie jak na mokrej skale.- wykręca się i nie łapie przyczepności. Biegłem w nich raz górskie zawody i spisały się doskonale, ale był upalny czerwie, zero opadów atmosferycznych i przyjemna leśna trasa z niewielką ilością kamieni.

Stopy w bucie czują się doskonale, choć nie ma tu wielkiej amortyzacji czy wsparcia. But ani razu mnie nie obtarł, nie zrobił pęcherza, czy czarnego paznokcia - pod tym względem to prawdziwy ideał. Co ciekawe, zawsze, kiedy je zakładam, mam wrażenie dziwnego ucisku cholewki, często kilka razu reguluję sznurówki, aby się go pozbyć, ale podczas biegania szybko o tym zapominam. W sumie wygodny, niedrogi but do leśnych wycieczek na co dzień. Niezbyt ciężki, szybki i dobry na długie wybiegania. Sznurówki mają tendencję do rozwiązywania się, podwójny supeł załatwia sprawę.

Siateczka, z której wykonano wierzch cholewki przeciera się niestety w tak dziwny sposób, że nie można tego zszyć. Wiem, bo już trzy razy ją szyłem i zawsze po kilku wyjściach dziura robi się na nowo. Gdyby nie to, but mógłby jeszcze posłużyć kilka lat, bo podeszwa w zasadzie ledwo co wytarta. Dziury są irytujące, bo do środka wpadają przez nie drobne kamyki i patyki. A tak buty prezentują się obecnie:



Gdyby producent lepiej wzmocnił tę część, to jestem pewien, że mogłyby wytrzymać dwa razy dłuższy przebieg. No ale zasadniczo jest to but budżetowy, więc cudów specjalnych nie należało się spodziewać. Zapiętek też jest w nim źle rozwiązany, bo chyba już po kilku miesiącach pojawiły się pierwsze oznaki wycierania dziury. Szlufka na pięcie całkowicie się nie sprawdza i jest zbędnym bajerem. Na minus trzeba też zaliczyć zapach. Buty po kontakcie z wodą wydzielają dość nieprzyjemny i intensywny smrodek. I dzieje się tak nawet po wyjęciu ich prosto z pralki. Aby nie denerwować małżonki, suszę je zazwyczaj na korytarzu, ukryte sprytnie za doniczką, aby nie zwinął ich nikt z sąsiadów.

Jeśli zatem szukasz buta na długie terenowe wypady do lasu, na wszystkie pory roku, lubisz wygodę i prostotę użytkowania, to Kanadia powinna sprostać wymaganiom. I posłużyć przynajmniej kilka lat.

Zimna fala

Za oknem powoli i nieśmiało zaczyna się wiosna, to dobry moment na podsumowanie okresu zimowego, a w zasadzie na podjęcie tematu, który w skrócie można by ująć w ramy frazy "bieganie a morsowanie". Lodowe kąpiele stając się coraz popularniejszą formą zimowej aktywności, mają swoich gorących zwolenników i chyba równie wielu sceptyków, pukających się w głowę na sam widok. Czy morsowanie ma, czy może mieć jakiś wpływ na naszą formę biegową? Pytanie jest trudne i nie ma na nie łatwej odpowiedzi, tym bardziej dla kogoś, kto jak ja, ma za sobą ledwo dwa sezony lodowych kąpieli. Równie ważne są tu kwestie indywidualnych predyspozycji, kwestie okołotreningowe, kwestie stylu życia, odżywiania i całego rytmu dnia. Trudno to wszystko od siebie oddzielić i stwierdzić, że to właśnie ten, a nie inny czynnik ma największy wpływ. Spróbujmy jednak uporządkować całą kwestię "zimnej fali" w kilku punktach:

1. Morsowanie to nie jest forma masochizmu, nie jest to także próba wywołania sztucznej hipotermii i wpędzenia się w zapalenie płuc. To raczej kontrolowana forma wyjścia poza strefę komfortu. Nasza głowa lubi wyolbrzymiać trudności, dlatego przed pierwszym razem wydaje nam się, że to całkowicie nie dla nas, że nie damy rady, że będziemy straszni cierpieć. Większość osób, które jednak się przełamały i spróbowały morsowania, są pozytywnie zaskoczone tym, że to takie proste i przyjemne. Nie lubimy wychodzić z przytulnego stanu błogiego zadowolenia. Ale jeśli biegamy i trenujemy, nie trzeba nam tłumaczyć oczywistych spraw.

2. Lodowe kąpiele, rozumiane jako zanurzenie w zimnej wodzie i wyjście z niej zanim całkowicie stracimy poczucie ciepła, zanim zsinieją nam ręce, stanowią długotrwały proces przyzwyczajania organizmu do zima. W jego trakcie nasz organizm jest zmuszany poprzez lekki szok termiczny do odpowiedniej gospodarki energetycznej. Dzięki temu wykształca się tzw. tłuszcz brunatny (BAT), który spala tłuszcz biały by ogrzać organizm. Morsowanie może zatem przyczynić się do redukcji wagi, ale tu istotne jest także samo odżywianie. Kiedy dostajemy drgawek jest to sygnał, że mięśnie zaczynają "palić" glikogen by nas rozgrzać. To też jeden z sygnałów, by powoli wychodzić z wody, no chyba, że zależy nam na obniżeniu zasobu węgli w organizmie.

3. Po kąpieli wychodzimy z wody, szybko się wycieramy, ubieramy w suche rzeczy i staramy się by organizm powrócił do termicznej stabilizacji. Na początku poczucie chłodu może się utrzymywać nieco dłużej. Warto więc czasem rozgrzać się ciepłą herbatą, a jeśli mamy możliwość to także szybkim wskoczeniem do sauny. Z czasem organizm nauczy się odpowiednio cię rozgrzewać.

4. Jeśli zaczynamy naszą przygodę z morsowaniem, nasz pobyt w wodzie ograniczmy do krótkich sesji i obserwujmy reakcje organizmu w trakcie, oraz po wyjściu. Nigdy nie traktuj lodowych kąpieli w kategorii wyczynu, zawodów "kto dłużej wytrzyma", czy bicia rekordu. Każdy z nas ma inne predyspozycje - waga, tkanka mięśniowa, ilość tłuszczu w organizmie, styl życia, staż morsowy - to wszystko ma wpływ na długość poszczególnych sesji.

5. W kilka osób zawsze jest bezpieczniej i przyjemniej niż samemu. Lodowe kąpiele wyzwalają dużo pozytywnych emocji, czas płynie szybciej, kiedy się gada, żartuje, pomaga nawzajem. Przy wodzie skutej grubym lodem, łatwiej jest rąbać przerębel w kilka osób.


6. Woda stojąca (jezioro, staw, basen itp.) mniej wychładza, niż woda z nurtem (rzeka, falujący brzeg morski). Tak samo jest z pływaniem. Kiedy spokojnie stoimy w zimnej wodzie, wokół nas tworzy się nieco cieplejsza "otulina". Wiatr bardzo skutecznie i szybko wychładza nasz organizm. Kiedy szczególnie mocno wieje trzeba jak najszybciej ubrać się po kąpieli. Warto ją nawet wówczas nieco skrócić, nawet jeśli wydaje nam się, że do odczuwania zimna, jest jeszcze daleko.

7. Nie potrzebujesz żadnego specjalistycznego sprzętu - wystarczy czapka na głowę i ręcznik. Celem morsowania nie jest bicie rekordów, ale przyzwyczajenie organizmu do radzenia sobie z "zimnym stresem".

8. W czasie morsowania ciepło szybko ucieka z kończyn i przenosi się do wnętrza organizmu. Ręce i nogi szybko grabieją w zimnej wodzie. Jeśli czujemy w związku z tym silny dyskomfort, warto przerwać kąpiel i wyjść z wody. Organizm musi się przygotować stopniowo także do tego, by ogrzewać nasze kończyny. To przyjdzie z czasem.

9. Rozgrzewka to istotny element lodowych kąpieli. Pobudza pracę serca i krążenie. Przed wejściem do wody można także zrobić 30 głębokich oddechów. Pomagają też przysiady, pajacyki i pompki. Można trochę potruchtać.

10. Morsowanie wzmacnia odporność organizmu nie tylko na zimno, ale także na inne czynniki środowiskowe, które próbują go atakować. Nie uchronią nas jednak przed wszystkimi chorobami, ani nie sprawią, że będziemy mogli całą zimę chodzić bez czapki, szalika i w krótkiej koszulce. Przyzwyczajenie do zimna to proces długofalowy i uzależniony od jednostkowych predyspozycji. Po trzech sporadycznych kąpielach nie nabierzemy nadziemskiej mocy. Na pewno będzie to fajne przeżycie, ale jeśli myślimy o wymiernych efektach, powinniśmy kąpać się w lodzie regularnie.

11. Zimna woda doskonale działa na zmęczone bieganiem mięśnie, jako regeneracja po połówce, czy maratonie sprawdza się idealnie. Na bardziej zaawansowanym poziomie możemy wpleść lodową kąpiel w nasz trening biegowy. Robimy wybieganie, zakończone morsowaniem, albo morsujemy, a potem biegamy. Albo biegamy, morsujemy i znowu biegamy. Pamiętajmy jednak, że wysiłek i dystans musimy dopasować do naszych możliwości - połączenie treningu i kąpieli w zimnej wodzie będzie skutkowało większym wydatkiem energetycznym. Organizm będzie się domagał paliwa do ogrzewania, tym bardziej, jeżeli biegamy na powietrzu w warunkach zimowych.

12. Adaptacja do zimna, to nie tylko kąpiele. Jeśli mamy przydomowy ogródek, albo taras, zimą możemy na nim robić gimnastykę. Ćwiczenia powinny być na tyle intensywne, by nas rozgrzewać. I podobnie jak z kąpielą w przeręblu, kiedy odczuwamy, że zaczyna nam być zimno, wróćmy do ciepłego pomieszczenia, albo po prostu załóżmy kurtkę, jeśli np. ćwiczymy w środku lasu. Każdy, kto biega przez cały rok, dobrze zna zasadę, że na trening ubieramy się tak, jakby było 5 stopni więcej niż pokazuje termometr. Ale to nie do końca prawda. Możemy tę granicę trochę poszerzyć poprzez adaptację organizmu do zimna. Wystarczy zacząć lekko odchudzać nasz strój treningowy zimą i odpowiednio reagować, na sygnały, które wysyła nam organizm. Tak samo jak w morsowaniu - lepiej zacząć od krótszych sesji, a potem powoli je wydłużać. Bez nadmiernego kozaczenia i realizowania z góry założonego kilometrażu. Załóż koszulkę z krótkim rękawem, krótkie spodenki, czapkę i rękawice i pobiegaj tyle, ile dasz radę wytrzymać w danych warunkach temperaturowych. Na początku warto rozróżniać trening biegowy od treningu morsowego, z czasem będzie je można łączyć.

13. Wiosna i lato to wcale nie koniec adaptacji do zimna. Owszem trudno będzie znaleźć przerębel o tej porze roku w naszej szerokości geograficznej, ale nawet latem woda w Bałtyku potrafi być bardzo zimna, tym bardziej, że chłodzi nas dodatkowo jej ruch i wiejąca bryza. Przez cały rok doskonale sprawdza się zimny prysznic. Początkowe odczucie może być trudne do wytrzymania, ale z czasem organizm się do tego przyzwyczai. Zanurzenia możemy przeprowadzać także w wannie wypełnionej wodą i kawałkami lodu, ale jest to działanie zdecydowanie mniej ekologiczne niż prysznic.

14. Morsowanie nie jest zalecane osobom z chorobami serca, ale zasadniczo jeśli cierpimy na jakieś inne przewlekłe dolegliwości, także powinniśmy skonsultować się z lekarzem. Same w sobie, kąpiele lodowe, nie są panaceum na wszystkie dolegliwości. W gruncie rzeczy są tylko jednym z wielu elementów, które powinniśmy uwzględnić, jeśli zależy nam na ogólnej poprawie wydolności. Bieganie to nie tylko szybkie przebieranie nogami, ale pewna wizja organizacji naszego życia. Zimna fala to doskonały komponent, uzupełniający tę układankę, a przy okazji naprawdę całkiem przyjemny.

Gdzie jesteś Becky?


Wraz z wybuchem mody na bieganie, na rynku pojawiała się cała masa książek na ten temat i ciągle pojawiają się kolejne. W roku 2017 wydawnictwo Galaktyka opublikowała biegowy pamiętnik Becky Wade, pt. Biegiem przez świat, będący streszczeniem jej rocznej podróży dookoła świata, podczas której odwiedziła kilka krajów i przyglądała się różnym biegowym tradycjom.

Książka jest nudna, temat opracowany powierzchownie, bez humoru, emocji i polotu. Zasadniczo wystarczy przeczytać tekst z tylnej strony okładki, ponieważ w książce nie ma wiele więcej treści. Nawet opis maratonu, który zamyka książkę jest mdły i nijaki. Autorka, choć nie brak jej z pewnością biegowego talentu, woli walki i dyscypliny do ciężkiego trenowania, niestety nie posiada talentu do snucia opowieści. Czytając jej ponad dwustustronicową relację przypomniał mi się (niestety) film pt. "Jeśli dziś wtorek, to jesteśmy w Belgii". Podejście do biegania w poszczególnych, opisanych w książce krajach jest identyczne, różnice dotyczą kwestii nieistotnych np: w Londynie biega się w parkach, w Szwajcarii po górach, w Szwecji po lasach, w Etiopii bez zegarka, a w Australii na dużym luzie. Autorka spotyka na swojej drodze biegaczy ze światowej czołówki oraz całkowitych amatorów, odwiedza różne miejsca i startuje w różnych zawodach, ale jest w tym dużo przypadkowości, traktowanej cały czas z taką samą śmiertelną powagą.

Nie ma tu luzu, wesołych akcentów, dowcipów, polotu i spontaniczności. Nie ma wnikliwości obserwacji i reporterskiej dociekliwości. Zamiast tego jest przypadkowe ślizganie się z jednego tematu na drugi. Chyba najbardziej rozbawiła mnie kwestia niemożliwości biegania po chodnikach w Tokio z uwagi na dużą ilość przechodniów - Autorka jest zła na tę sytuację i nawet zrzuca na ten fakt odpowiedzialność za nabawienie się kontuzji. Ta książka jest napisana absolutnie bezpłciowo. W sensie przenośnym i dosłownym, bo nie ma tu bodaj jednej wzmianki na temat specyfiki kobiecego treningu.

Becky to znakomita biegaczka. Jej maratońska życiówka to 2:30 (z roku 2013) i a 10 km przeleciała w 33 minuty. Ale to także bardzo młoda osoba i chyba trochę bez pomysłu na życie. Ta książka ujawnia to w wielu miejscach. Dołączone do każdego rozdziału przepisy na różne potrawy, dobitnie to pokazują. Zamiast pasjonującej relacji z biegowej podróży dookoła świata, otrzymaliśmy pozbawioną jakiegokolwiek smaku bajaderkę, zlepioną bez pasji z wątpliwych ingrediencji. Pomysł na książkę był, roczna podróż przez wiele krajów z pewnością jest nie lada wyzwaniem, ale na miłość Boską, jak można o tym opowiadać w tak nieciekawy sposób?

Przeczytałem tę książkę i nic z niej we mnie nie zostanie. Nie znalazłem tu choćby jednego zdania, które mogłoby mnie bardziej motywować do treningu. Podsumowując, jest to przeciętna i nieciekawa opowieść o przygodach młodej amerykańskiej dziewczyny, która postanowiła na własne oczy przekonać się, że poza Stanami też jest jakiś biegowy świat. Opisuje go tak jak potrafi, bez większej wartości merytorycznej i beletrystycznej. Przygląda się wszystkiemu ze zdziwieniem, ciągle tęskni za domem i wszystko odnosi do amerykańskich realiów. Gdyby przyjechała do Polski i jakimś cudem trafiła np. na Łemkowynę, z pewnością napisałaby, że polscy biegacze piją dużo piwa, ale nie przeszkadza im to we osiąganiu świetnych wyników.

Wakacyjny Obóz Biegowy

Wczasy z rodziną nie muszą wcale oznaczać rozłąki z bieganiem. Wręcz odwrotnie - to doskonały czas, aby urządzić sobie fachowy Obóz Biegowy! Kiedy już mamy zaplanowane miejsce wyjazdu, siadamy nad mapą i uważnie oglądamy całą okolicę. Biegać można wszędzie, gdzie są ulice, drogi, chodniki, ścieżki a nawet polne miedze - zarówno w górach, jak i nad morzem. Zazwyczaj jest tak, że atrakcyjne turystycznie miejscowości, obfitują pod względem możliwości wycieczek biegowych.

Ponieważ w tym roku, postanowiliśmy wybrać się na urlop do Chorwacji, rozpatrzyłem wstępnie kilka lokalizacji, także pod kątem biegania. Ostatecznie wybór padł na niedużą wyspę Čiovo, położoną niedaleko Trogiru i Splitu: LINK. Ponieważ latem temperatury dochodzą tu do 40 stopni, a teren jest mocno pofałdowany, jest to świetne miejsce do treningu przed Spratathlonem. To oczywiście taki żart, ale faktem jest, że można tu robić typowo wydolnościowe treningi, można długie wybiegania, można zbiegi i podbiegi i techniczne krosy po kamienistym podłożu.


Najprzyjemniejsza pora dnia na bieganie, to godziny 5-6 rano, kiedy jeszcze słońce mocno nie przygrzewa a rodzina smacznie śpi w wynajętym apartamencie. Rano ruch na drogach jest niewielki, więc można śmiało klepać asfalt, jeśli ktoś lubi, albo musi. Główne drogi prowadzą wzdłuż wybrzeża, są raczej płaskie i tu spotkamy najwięcej porannych joggerów. Sądząc z rozmów i pozdrowień, są to w 99% turyści, miejscowi wolą raczej skutery. Wewnątrz wyspy mamy do dyspozycji kilka ciekawych szlaków "górskich". Wysokość wzniesień to około 200 metrów, ale podbiegi ciągną się na odległość około 2 km. Stopień nachylenia w kilku miejscach może dać naszym mięśniom popalić. Z Trogiru, aż na sam wschodni kraniec wyspy, zwieńczony cyplem o nazwie Glava (piękny widok na Split), prowadzi 12-kilometrowa, oznakowana trasa turystyczna, z licznymi, bocznymi wariantami. Tu czasem można spotkać cyklistów MTB, ale specjalnego tłoku nie ma. Szlak jest wymagający, kamienie ostre, czasem też trafiają się luźne usypiska, warto więc zawczasu zapatrzeć się w odpowiednie, sprawdzone buty na tego rodzaju teren. Latem jest tu bardzo sucho, więc błota nie musimy się obawiać.


Zarówno ziemia, jak i rośliny mają kolor rudo-żółty. Wszystko jest wysuszone na wiór. Zielenią się tylko gaje oliwne i większe drzewa (pinie). Pozornie wymarły krajobraz tętni jednak życiem - jest ptactwo, są jaszczurki i cały czas słychać cykady (piewik mannik). Poza tym roślinność jest tu wyjątkowo kolczasta, drapiąca i czepiająca się wszystkiego, jeśli więc mamy w planach mniej uczęszczane ścieżki, czy polne drogi, warto założyć długie spodnie, albo chociaż opaski kompresyjne na łydki. Ustawione w kilku miejscach tabliczki z kierunkami podają czas orientacyjny pokonania trasy dla średnio zaawansowanego piechura (5 km - 1,5 godziny). Biegnąc nawet spokojnym tempem, trasy pokonamy znacznie szybciej. 


Na dłuższe wybiegania warto zabrać ze sobą bidon z piciem. Już bowiem godzinę po wschodzie, słońce zaczyna mocno przypiekać i z każdą minutą robi się coraz cieplej. W otwartym terenie wysusza nas także gorący wiatr, zwłaszcza ten o kierunku zachodnim (wiejący znad lądu). Pierwsze sklepy i kawiarnie otwierane są około godziny 7, warto więc mieć przy sobie parę kun (chorwacka waluta) na zakup jakiegoś picia, czy słodkiej bułki, jeśli na trasie opadniemy z sił. Wewnątrz wyspy, przy szlakach turystycznych natknąłem się w kilku miejscach na betonowe niecki z deszczówką. Do picia ta woda się nie nadaje, ale zawsze można obmyć twarz, czy zamoczyć czapkę.


Najprzyjemniejsza sprawa - to wszechobecna bliskość morza. Gdziekolwiek dobiegniemy, możemy znaleźć ustronne miejsce na kąpiel. Nawet jeśli to dopiero połowa treningu i czeka nas jeszcze sporo biegania, warto nawet na chwilę wskoczyć do wody i popływać. Rozgrzane ciało podziękuje nam z nawiązką za schłodzenie. Nawet tzw. plaże publiczne, w godzinach rannych są zupełnie puściutkie. A po kąpieli wracamy z nową porcją energii, obmyślając po drodze, gdzie tu pobiec następnego dnia. Przed powrotem na kwaterę kupujemy jeszcze w sklepie świeże bułki na śniadanie (w Chorwacji chleb to zasadniczo nasza bułka) i budzimy rodzinkę zapachem porannej kawy. Przez resztę dnia dobrze się odżywiamy, odpoczywamy, pływamy w morzu, zwiedzamy zabytki i urlopujemy wedle uznania i przyjętych zasad. I tak codziennie przez całe wczasy, realizujemy swój własny Obóz Biegowy! Jest zadowolenie, jest energia, jest radocha!

Zabierz śmiecia!

Zabłądziłem pewnego razu w lesie. Zdarza się. Wiadomo jak to jest. Lecisz sobie zupełnie nową, nieznaną trasą, robisz jakiś skrót, potem merdają ci się kierunki świata, wbiegasz w jakąś wąską ścieżkę, ta się za chwilę kończy i nagle jesteś pośrodku niczego. Wokół wszystkie drzewa wyglądają tak samo. Trzeba się zatrzymać, pomyśleć, narysować patykiem na piasku mapę, albo odpalić apkę w smartfonie. No więc ogarniam się, najlepiej jak potrafię, rozglądam za mchem, co to rośnie na drzewach od północy, kombinuję i rozmyślam, co dalej. Nagle patrzę pod nogi a tu leży pusta flaszka po gorzałce. "Nasi tu byli" - taka przyszła pierwsza myśl do głowy, wyciągam aparat i robię fotografię na pamiątkę. Butelkę oczyszczam z liści i chowam do plecaka. Gdyby jeszcze leżała przy drodze, ale tu w środku lasu, nie wiadomo gdzie i skąd? Ona tu nie pasuje. To przeklęty śmieć, ordynarnie bełtający piękno natury! O nie, parszywku! Zabieram cię stąd!


Tak to się mniej więcej zaczęło. Potem były kolejne znaleziska i następne i jeszcze następne i tak w koło Wojtek aż do dziś. W zasadzie za każdym razem coś znajduję. Nawet specjalnie się nie rozglądam. Wszędzie tego syfu pełno, jak puszcza długa i szeroka. Ostatnio wyniosłem z lasu 4 butelki PET, 3 puszki i 2 flaszki po piwie. A wszystko to znalezione raptem na 100 metrach ścieżki. Plastik i aluminium łatwo zgnieść, szkło ląduje niestety w całości do plecaka. Jest ciężkie, ale na szczęście, na odludziu trafia się jednak stosunkowo rzadziej. Wiadomo taka butelka dla śmieciarza swoje waży, a tu ją jeszcze daleko od sklepu zanieść trzeba. Natomiast dla mnie bieganie z dodatkowym balastem to doskonały trening przed zawodami, gdzie trzeba zabrać dużo szpeju! No to hop do wora!


Nie zgadzam się na śmieci w lesie. Zasadniczo i bez wymówek. Chcę biegać w przyrodzie, a nie na wysypisku. To że samemu nie śmiecę, to dzisiaj stanowczo za mało. Trzeba niestety posprzątać także po tych, którym jest wszystko jedno. Nie ma sensu apelować w tak elementarnych sprawach, jak kultura osobista. Albo się ją ma, albo nie. Te wszystkie pojedyncze "ancymonki" porozsiewane tu i tam, wyłapię sam, powoli, metodycznie, jeden po drugim. Aż do ostatecznego oczyszczenia! Wiadomo kropla drąży skałę, a jeden zdeterminowany człowiek jest w stanie dokonać rzeczy niemożliwych. Tako i ja będę zbierał i wynosił syf z mojego lasu!


Jak się przygotować na tego rodzaju polowanie? Trzeba ze sobą zabrać wygodny plecaczek biegowy. Do jednej kieszonki wkładamy picie, do drugiej możemy wsadzić coś do jedzenia, a reszta jest pusta. W sam raz na dodatkowy balast z lasu. Śmieci bywają brudne, dlatego warto zabrać ze sobą pustą foliową reklamówkę i przed schowaniem do plecaka, dobrze je owinąć. Złowione sztuki najlepiej wrzucić po powrocie do domu do odpowiednich kontenerów (szkło do szkła, plastik do plastiku, itd.), ale jeśli nie mamy takiej możliwości, wystarczy solidny miejski kosz, regularnie opróżniany przez MPO. Drewniane leśne kosze, ustawiane czasami przy polanach turystycznych, czy wiatach, to zdecydowanie gorszy pomysł - Bóg jeden wie, jak często są sprzątane i czy śmieci z nich nie zostaną znowu zawleczone do lasu...


Długi czas wahałem się, czy w ogóle pisać na ten temat, bo wydawało mi się, że to będzie miało posmak "eko-lansiarstwa". Boli mnie, że jesteśmy narodem syfiarzy wyklętych. Że jak za płotem, to już nie moje zmartwienie. Las jest wszystkich, więc niczyj, nich leśniczy sprząta, jak mu zależy. A to przecież Park Narodowy! Chciałoby się rzec: jaki naród, taki park. Smutne. Początkowa złość szybko przekuła się w chęć działania. Chcesz zmienić świat, zacznij od siebie - mówi mądre powiedzenie. Zbieranie śmieci z wycieczek biegowych zamieniło się u mnie w rutynę, w zdrowy nawyk aż w końcu doszedłem do wniosku, że warto podzielić się z innymi swoją pasją. Ponieważ do Mojej Puszczy nikt nie pobiera opłat z tytułu wstępu, a ja biegam po niej ile dusza zapragnie, postanowiłem w ten sposób spłacać wobec niej dług wdzięczności. Dziękuję że jest i że jest taka piękna! 


A wy? Biegacie czasem na łonie przyrody? Spróbujcie kiedyś coś upolować. Zobaczycie sami, jaką to daje siłę i jaką frajdę sprawia! Życie może od razu nie staje się piękne, ale jest odrobinę ładniejsze, niż dotychczas. Trening w końcu to jednak coś więcej, niż tylko bezmyślne klepanie kilometrów.

e.








Zimowa pięćdziesiątka

Już od pewnego czasu planowałem wyprawę biegową na dłuższym dystansie w zimowych warunkach, ale ponieważ zima w ubiegłym sezonie nie dopisała, i bardzo szybko się skończyła, trochę się naczekałem, zanim udało się w końcu zrealizować zamiar. Namawiałem znajomych na wspólną eskapadę, ale mimo początkowych chęci, skończyło się tak, że pobiegłem sam. Do plecaka zabrałem butelkę wody, jednego banana i batonik. Z domu ruszyłem po godzinie 4 - w styczniu to jeszcze niemal środek nocy - ale zalegająca pokrywa śnieżna odbijała rozproszone światło i zasadniczo z wyłączoną czołówką biegło się o wiele lepiej niż z włączoną, która oświetlała wąski fragment ścieżki tuż przede mną.


Tego dnia temperatura wynosiła około -5 stopni, śnieg był twardy, zmrożony, wiatru nie było. Las w nocy zawsze robi niesamowite wrażenie i wygląda zupełnie inaczej, dlatego dopóki było ciemno, dla pewności dwa razy sprawdzałem, dokąd mam biec i czy wszystko się zgadza. Na wąskich i zarośniętych odcinkach włączałem czołówkę, żeby uniknąć oberwania gałęziami w twarz, a przy okazji światłem lampki świeciłem wówczas także na boki, wypatrując przyglądającej mi się zwierzyny w krzakach. Oczy zwierzaków zawsze fajnie się świecą w ciemnościach. Około 7:30 zaczęło się powoli rozwidniać. Ranek przywitałem z radością, bo jednak fajniej jest widzieć gdzie się biegnie. Nocne tempo zawsze jest w pewnym sensie zachowawcze, bo a to zwalony pień leży pod nogami, a to dziura jakaś, czy zamarznięta kałuża na środku ścieżki. Od początku przyjąłem założenie, że nie robię wyścigu, tylko wycieczkę. Wystartowałem więc w tempie około 6' - 5'45/ km, a kiedy się rozgrzałem i kiedy zaczęło się rozwidniać, trochę przyspieszyłem. Ale starałem się pilnować tempa, tak żeby się nie spocić, ani nie zmarznąć.


Po 20 kilometrach zjadłem banana, a po kolejnych 10 batonik. Woda powoli mi zamarzała w butelce, ale dało radę ją jeszcze pić, więc nie było problemu z nawodnieniem. Twarde zmrożone podłoże sprawiło jednak, że w drugiej połowie dystansu zaczynałem czuć kolana. W paru miejscach na trasie zrobiłem sobie kilka krótkich przystanków - fotografowałem zimowy las, obserwowałem dziki, sarny i ustalałem na bieżąco dalszą trasę biegu. Na trasie powinienem był spotkać znajomych, którzy zaplanowali nieco krótsze wybieganie, tak, żebyśmy razem kończyli. Ale droga uciekała, a tu nikogo nie widać. No ale w końcu, po blisko 40 kilometrach samotnej pogoni, dostrzegłem ich sylwetki. Radocha była ogromna, serce urosło, a tempo od razu skoczyło do 5'15/km! Nie ma to jak spotkać pokrewne dusze po kilku godzinach słuchania śpiącego lasu i własnych myśli.


Ostatnie 10 kilometrów lecimy razem jak na skrzydłach. Wymieniamy uwagi co do warunków pogodowych i piękna zimy. W pewnej chwili robię pirueta na lodzie, gadu gadu, a tu pod nogami nagle wyślizgany kołami pojazdów lód. Mały włos, a leżałbym jak długi! Ale ogólnie buty, które dzisiaj założyłem, spisały się nieźle. W ogóle dobór stroju do warunków uważam za idealny - cały czas czułem duży komfort biegu i kiedy okazało się, że dobiegliśmy do parkingu i że to już koniec, czułem lekkie rozczarowanie. Chyba trzeba będzie zrobić za rok odrobinę dłuższą wycieczkę!


Bilans wycieczki - mega wielkie zadowolenie!



Budyń mocy



Jak zrobić szybko pyszny i energetyczny, a w dodatku całkowicie wegański i bezglutenowy budyń? Nic prostszego. Wystarczy kilka ogólnodostępnych składników i 15 minut.

- kasza jaglana (albo owsiana, bulgur, jęczmienna - perłowa, gryczana - niepalona)
- mleko migdałowe (lub kokosowe)
- banan
- gruszka (lub brzoskwinia, pomarańcza itp.)
- cynamon
- konfitury z żurawiny (lub wiśni)

Kaszę płuczemy, i gotujemy do odparowania wody (1:2). Dodajemy mleka migdałowego, owoce i wszystko miksujemy na gładką masę. Doprawiamy wedle uznania. Można posypać wiórkami kokosowymi lub płatkami migdałowymi, dodać konfitury lub suszonych jagód goji. W wersji czekoladowej można dodać łyżkę kakao.

Pół szklanki kaszy wystarcza na trzy porcje. Najłagodniejszy smak ma bulgur ale inne kasze też dobrze smakują. Jak ktoś koniecznie potrzebuje "na słodko" - można dodać odrobinę miodu lub syropu klonowego. Mleka dodajemy wedle uznania, im mniej wlejemy, tym masa będzie bardziej gęsta. Owoce możemy dodawać wedle własnego gustu i sezonowej oferty. Do jedzenia jest gotowe od razu, ale smakuje także na zimno. Po przestudzeniu masa gęstnieje i nabiera zwartej konsystencji. Smacznego!