No ale pora przejść do rzeczy. Zmagania ze szlakiem zaczynam na Wólce Węglowej. Zbliża się południe, jest bardzo gorąco, ale na szczęście trasa od razu nurkuje w gęsty las. Początkowo jest to typowy bór suchy, porośnięty sosnami, ale jak tylko skręcam w boczną ścieżkę wzdłuż Kanału Młocińskiego, otacza mnie prawdziwa dżungla. Choć nie spodziewałem się tu spotkać nikogo, na tym odcinku minęły mnie aż trzy osoby na rowerach.
Ścieżka przez Las Młociński to bodaj najpiękniejszy fragment całego szlaku. Jest piach, są korzenie, sporo zakrętów i nisko wiszących gałęzi, pod którymi trzeba się trochę schylić. Dalej, po minięciu ulicy Pułkowej wbijam się do Parku Młocińskiego. Przez chwilę trasa biegnie pętlą, na której odbywają się zawody z cyklu City Trail, ale po minięciu polany rekreacyjnej, znowu trafiam na bardzo dziki fragment, wytyczony na skarpie wiślanej u podnóża Pałacu Bruhla na Młocinach. Po nogach smagają mnie wysokie pokrzywy, ścieżka nie tylko jest stroma, ale też pochyła. Zapewne po deszczu można się tu nieźle poślizgać. Teraz jest sucho i twardo, ale wcale nie łatwiej. Gdyby ktoś chciał się tu wybrać na spacer z dziećmi - stanowczo odradzam ten fragment szlaku!
Wdrapuję się na skarpę i jestem na Młocinach, a konkretnie na ulicy Prozy. Dalej niby zaczyna się proza życia, ale wcale nie jest nudno. Po minięciu Mostu Północnego i Wisłostrady docieram do Lasu Bielańskiego, gdzie lecę w stronę dawnego klasztoru pokamedulskiego. Trasa biegnąca przez rezerwat jest niezwykle malownicza i tylko hałas pędzących samochodów, dobiegający z estakady, burzy trochę niezwykły efekt cudownego zanurzenia się w dębowym starodrzewie.
Przed klasztorem skręcam w ulicę Dewajtis i biegnę dalej w kierunku ulicy Marymonckiej. Trochę tu miałem drobne problemy z odnalezieniem ścieżki, no ale po wykluczeniu wszystkich opcji, została mi ta właściwa. Na Marymonckiej zapaliło mi się akurat zielone światło, więc szybko znalazłem się w Lesie Lindego. To niewielki, ale urokliwy zagajnik w samym środku Bielan. Omijam bokiem osiedle Wrzeciono i dobiegam po chwili do stacji metra Wawrzyszew, za którą skręcam w prawo i biegnę dalej wzdłuż ulicy Kasprowicza.
Końcowy odcinek to duże wyzwanie dla miłośników biegania na orientację. Znaki nie zawsze są widoczne, czasem trzeba biec intuicyjnie, a czasem zatrzymać się i rozejrzeć, którędy szlak prowadzi dalej. Wyciąganie albo odpalanie mapy nie wchodzi w grę, kiedy nogi pracują na takiej szybkości. Błądzę więc troszeczkę między wielkimi blokami osiedla Wawrzyszew, ale w końcu mijam Stawy Brustmana, obiegam następnie Cmentarz Wawrzyszewski i jestem już na Chomiczówce. Szlak kończy się pod kościołem Matki Bożej Wspomożycielki Wiernych na ulicy Conrada.
Mój rezultat, mimo całkiem dobrego średniego tempa po 4:30 na km, wypadł słabo. Przed startem założyłem, że dam radę złamać godzinę, ale wiadomo jak to jest, gdy się podchodzi do zadania z całkowitym brakiem pokory. Ułańską fantazją wszystkiego nie da się nadrobić. Najwięcej czasu straciłem na poszukiwania znaków w kilku punktach, gdzie ścieżka krzyżuje się z innymi. Był to taki biegowy rekonesans trasy, zależało mi, by pobiec cały szlak zgodnie z zasadami sztuki. Ostatecznie nabiegany dystans wyszedł mi tego dnia aż 16 km! Ale teraz wiem co i jak, więc przy kolejnej próbie, z pewnością uda się zrobić znacznie lepszy FKT. Poniżej mapka szlaku z portalu Szlaki turystyczne Mazowsza:
Zapraszam wszystkich do zmierzenia się z GSB. Wyzwanie dla każdego, a zabawa przednia!
PS I
Podrażniona ambicja biegacza nie pozwoliła mi tego zostawić tak po prostu, dlatego tydzień później ruszyłem ponownie zmierzyć się z GSB. Tym razem udało się wykręcić znacznie lepszy czas: LINK, choć zabrakło 10 sekund by złamać godzinę, co zapowiada rychły powrót na trasę...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz