Do biegu przygotowywałem się przez kilka dni. Zacząłem od wytyczenia trasy z Wólki Węglowej do Wilczy Tułowskich i z powrotem. Całość zamknęła się w 102 km z hakiem. Potem kompletowałem prowiant, zastanawiałem się nad logistyką i czekałem na dzień z przyjaznymi warunkami atmosferycznymi. W końcu 15 lipca 2015, o godzinie 5:35 ruszyłem na szlak.
Po opuszczeniu autobusu linii 701 na przystanku Trenów - Las byłem z jeszcze trochę "zaspany", ale nie guzdrałem się za długo tylko od razu ruszyłem przed siebie. Z początku biegło mi się nieco topornie, jakbym był nie dość wypoczęty, choć akurat od kilku dni nie ruszałem się wcale i tylko ładowałem węglowodany. Może to raczej była kwestia trasy, jak tylko dotarłem do Roztoki, nieco się ożywiłem. Od tej chwili zaczynały się tereny, których jeszcze biegowo nie penetrowałem zbyt mocno. Wschodni rejon Kampinoskiego Parku Narodowego miałem już dość dobrze przebiegany i poznany, zachodni czekał dopiero na swoje odkrycie.
Początek dnia był rześki i pochmurny - to były idealne warunki na tego rodzaju wyprawę. Moje tempo na tym odcinku oscylowało wokół 6 min / km - ale od początku przyjąłem zasadę, że biegnę nie na czas, ale na zaliczenie trasy. Co chwila przystawałem i robiłem zdjęcia. Rozkoszowałem się otaczającymi mnie widokami. W Górkach planowałem zakup jakiejś wody, ale okazało się, że pawilon sklepowy obok szkoły i kościoła już od wielu lat jest nieczynny. Do głowy przyszedł mi pomysł, żeby poprosić kogokolwiek o wodę. Przede mną spory kawał drogi i nie wiadomo, co mnie jeszcze czeka. Nie wyobrażam sobie sytuacji, żeby ktokolwiek odmówił wody spragnionemu człowiekowi. Starsza pani w jednym z domostw przyniosła mi wodę w butelce, mówiąc że ta "tutejsza" jest niedobra. Przelałem ją do bukłaka, zostawiłem 3 złote i pobiegłem dalej.
Około godziny 9:00, kiedy Kromnowską Drogą leciałem do Piasków Królewskich wyszło słońce i zrobiło się gorąco. Na szczęście w lesie zawsze znajdzie się trochę cienia i przez całą dalszą drogą starałem się go trzymać. Temperatura szybko dobiła do 20 stopni i zaczynała się dalej podnosić. Za Piaskami dotarło do mnie, że pokonałem już mniej więcej dystans maratonu. Od tej pory zaczynała się "podróż w nieznane". Byłem ciekaw jak zareaguje mój organizm, czy i kiedy napotkam ścianę.
Zbliżało się południe i robiło się coraz cieplej, choć 23 stopnie w cieniu to jednak nie jest straszny upał. Każdy kolejny krok przybliżał mnie jednak od tej pory do domu i ta myśl mocno trzymała mnie na duchu. Martwił mnie nieco coraz lżejszy bukłak, ale miałem nadzieję, że uda się coś dokupić lub wyprosić w Granicy przy Muzeum KPN. Leśne ścieżki za Famułkami Brochowskimi są niezwykle malownicze i trasa bardzo szybko mi zleciała.W Granicy jednak "żywego ducha" a placówka muzealna akurat zamknięta na dwa tygodnie z powodu "trucia eksponatów" (?). Trochę to dziwne w środku wakacji zamykać muzeum, ale może w gruncie rzeczy o to chodzi, skoro ruch turystyczny i tak tu praktycznie zamiera. A może zamiera, bo wszystko zamknięte? Tak czy owak trzeba było wziąć nogi za pas i racjonując picie biec dalej do Roztoki, gdzie przy parkingu znajduje się niewielki bar. Starałem się brać tylko dwa małe łyki mniej więcej co kilometr. Posiliłem się też żelem energetycznym z kofeiną, żeby nieco odmulić umysł, zafiksowany na smaku zimnej coli. W nogach miałem już 70 km, ale w sumie czułem, że dam radę dotrzeć do końca.
W barze w Roztoce okazało się, że gdzieś mi przepadła forsa. Ale porażka! Pani z baru była jednak na tyle miła, że poczęstowała mnie wodą za darmo. Napiłem się porządnie, uzupełniłem bukłak i ruszyłem do Zaborowa Leśnego. To był chyba najcięższy odcinek 10 km. Tak sobie podzieliłem całą trasę na dziesiątki, żeby ją jakoś oswoić i zmniejszyć do przyjaźniejszych wymiarów. Mimo ugaszenia pragnienie zamiast skupić się na biegu, rozpamiętywałem bez sensu utratę pieniędzy. Trzeba było splunąć za siebie i grzać dalej, ale zamiast tego analizowałem co, jak, kiedy i dlaczego. Jakby to mogło w czymkolwiek pomóc? Odcinek dłużył mi się nieznośnie, tempo spadło dość wyraźnie. W kilku miejscach, mimo płaskiego terenu przechodziłem do krótkiego marszu, żeby odpocząć. Ale krok marszowy wydawał mi się dziwnie nienaturalny i po 10, 20 metrach "wypoczynku" biegłem znowu dalej. Zastanawiałem się, czy by się nie zająć jedzeniem, w plecaku miałem jeszcze kilka przekąsek, ale na samą myśl o przełykaniu suchych rzeczy, odechciewało mi się.
Po dotarciu do Truskawia miałem już w nogach ponad 90 km. Tu można było zapakować się w autobus i wrócić do domu, ale przecież magia "100" robi swoje. Pokrzepiony kolejną porcją zimnej wody w barze "Dziupla" (pozdrowienia dla sympatycznego personelu!) ruszyłem biegiem dalej. Po kryzysie roztockim nie było już śladu. Świadomość, że już niewiele do mety, sprawiła, że wykrzesałem z siebie dodatkowy pokład energii, o którego istnieniu nie miałem pojęcia. Na przystanek w Wólce Węglowej wpadłem sunąc w tempie około 5:30 min / km! Udało się! Dokonałem tego! Zmęczony, ale bardzo szczęśliwy usiadłem na ławeczce i całe napięcie, cały wysiłek i emocje nagle ze mnie opadły. Na buzi pojawił się banan. Coś, o czym rok temu czytałem jeszcze w książkach Jurka, Karnazesa czy McDougalla, stało się dziś cząstką mojej rzeczywistości. Niewiarygodna, ale okazało się, że możliwe!
Bilans wycieczki: 0 wywrotek, 0 czarnych paznokci, 0 pęcherzy, 0 obtarć, 0 kontuzji, 1 spotkany i pozdrowiony biegacz, 3 babcie zbierające jagody, 6 litrów wypitej wody i tysiące niezapomnianych doznań. Trzeba będzie coś takiego jeszcze kiedyś powtórzyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz