Zimowa pięćdziesiątka

Już od pewnego czasu planowałem wyprawę biegową na dłuższym dystansie w zimowych warunkach, ale ponieważ zima w ubiegłym sezonie nie dopisała, i bardzo szybko się skończyła, trochę się naczekałem, zanim udało się w końcu zrealizować zamiar. Namawiałem znajomych na wspólną eskapadę, ale mimo początkowych chęci, skończyło się tak, że pobiegłem sam. Do plecaka zabrałem butelkę wody, jednego banana i batonik. Z domu ruszyłem po godzinie 4 - w styczniu to jeszcze niemal środek nocy - ale zalegająca pokrywa śnieżna odbijała rozproszone światło i zasadniczo z wyłączoną czołówką biegło się o wiele lepiej niż z włączoną, która oświetlała wąski fragment ścieżki tuż przede mną.


Tego dnia temperatura wynosiła około -5 stopni, śnieg był twardy, zmrożony, wiatru nie było. Las w nocy zawsze robi niesamowite wrażenie i wygląda zupełnie inaczej, dlatego dopóki było ciemno, dla pewności dwa razy sprawdzałem, dokąd mam biec i czy wszystko się zgadza. Na wąskich i zarośniętych odcinkach włączałem czołówkę, żeby uniknąć oberwania gałęziami w twarz, a przy okazji światłem lampki świeciłem wówczas także na boki, wypatrując przyglądającej mi się zwierzyny w krzakach. Oczy zwierzaków zawsze fajnie się świecą w ciemnościach. Około 7:30 zaczęło się powoli rozwidniać. Ranek przywitałem z radością, bo jednak fajniej jest widzieć gdzie się biegnie. Nocne tempo zawsze jest w pewnym sensie zachowawcze, bo a to zwalony pień leży pod nogami, a to dziura jakaś, czy zamarznięta kałuża na środku ścieżki. Od początku przyjąłem założenie, że nie robię wyścigu, tylko wycieczkę. Wystartowałem więc w tempie około 6' - 5'45/ km, a kiedy się rozgrzałem i kiedy zaczęło się rozwidniać, trochę przyspieszyłem. Ale starałem się pilnować tempa, tak żeby się nie spocić, ani nie zmarznąć.


Po 20 kilometrach zjadłem banana, a po kolejnych 10 batonik. Woda powoli mi zamarzała w butelce, ale dało radę ją jeszcze pić, więc nie było problemu z nawodnieniem. Twarde zmrożone podłoże sprawiło jednak, że w drugiej połowie dystansu zaczynałem czuć kolana. W paru miejscach na trasie zrobiłem sobie kilka krótkich przystanków - fotografowałem zimowy las, obserwowałem dziki, sarny i ustalałem na bieżąco dalszą trasę biegu. Na trasie powinienem był spotkać znajomych, którzy zaplanowali nieco krótsze wybieganie, tak, żebyśmy razem kończyli. Ale droga uciekała, a tu nikogo nie widać. No ale w końcu, po blisko 40 kilometrach samotnej pogoni, dostrzegłem ich sylwetki. Radocha była ogromna, serce urosło, a tempo od razu skoczyło do 5'15/km! Nie ma to jak spotkać pokrewne dusze po kilku godzinach słuchania śpiącego lasu i własnych myśli.


Ostatnie 10 kilometrów lecimy razem jak na skrzydłach. Wymieniamy uwagi co do warunków pogodowych i piękna zimy. W pewnej chwili robię pirueta na lodzie, gadu gadu, a tu pod nogami nagle wyślizgany kołami pojazdów lód. Mały włos, a leżałbym jak długi! Ale ogólnie buty, które dzisiaj założyłem, spisały się nieźle. W ogóle dobór stroju do warunków uważam za idealny - cały czas czułem duży komfort biegu i kiedy okazało się, że dobiegliśmy do parkingu i że to już koniec, czułem lekkie rozczarowanie. Chyba trzeba będzie zrobić za rok odrobinę dłuższą wycieczkę!


Bilans wycieczki - mega wielkie zadowolenie!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz