Bieganie na bosaka


Lato to idealny moment, by zacząć bieganie na bosaka. O tym, że warto nie trzeba się specjalnie rozwodzić. I choć ostatnio "moda" na minimalizm powoli odchodzi do lamusa, to jednak korzyści z biegania bez butów nadal mogą być bardzo wymierne. Wszystko, jak zawsze w bieganiu, zależy jednak od indywidualnych predyspozycji. Zaczynając przygodę z bosą stopą warto jednak wziąć pod uwagę kilka czynników:

1. Bieganie skrajem morskiej plaży jest z pewnością bardzo przyjemnym i wysoce estetycznym doznaniem, jednak nachylenie powierzchni, po której biegniemy, sprawia, że jedna strona jest przeciążana bardziej. Dodatkowo piasek przy samym styku z wodą jest niezwykle twardy, co już po niewielkim odcinku może skutkować pojawieniem się odcisków. Jeśli już koniecznie upieramy się, by biegać po plaży to róbmy to kilka metrów od wody, w "kopnym" piachu. Będzie trudniej i wszystkie nasze mięśnie będą mocno spracowane, ale będzie to wysiłek niezwykle efektywny. Coś w stylu biegania z przywiązaną oponą.

2. Bieganie boso po lesie to też "wyższa szkoła jazdy", najlepsze miejsce na rozpoczęcie tego rodzaju treningu to boisko piłkarskie. Nie musi być od razu Stadion Narodowy, nada się każde zwykłe treningowe i ogólnodostępne boisko, na którym trawa jest regularnie strzyżona i nie ma problemu z wejściem "na obiekt". Plusem boiska, oprócz miękkiego podłoża, jest także to, że możemy biegać na krótkich pętlach, zostawiając buty, picie i inne klamoty, gdzieś z boku, ale cały czas na widoku.

3. Na początku lepiej robić krótsze dystanse - może to być kilka kilometrów schłodzenia po normalnym treningu. W miarę wzmacniania stopy, łydek i całego aparatu ruchu można wydłużać pokonywane dystanse i/lub podkręcać tempo biegu.

4. Bieganie boso więcej niż raz czy dwa razy w tygodniu, nie ma większego sensu. Nie staniemy się od tego mocarzem jak Abebe Bikila. Oczywiście jeśli do sprawy podchodzimy "wakacyjnie" i zależy nam jedynie na rekreacji, to możemy biegać na okrągło. Psychiczne zalety z tego rodzaju aktywności też mają ogromne znaczenie. Biegając boso czujemy bezpośrednią więź z Matką Ziemią, co może być źródłem dodatkowej przyjemności.

5. Podczas biegu na bosaka musimy być skoncentrowani. Jedna szyszka, patyk, kamień, nie mówiąc o potłuczonej butelce, może nas brutalnie sprowadzić do szarej rzeczywistości. Warto biegać po sprawdzonym terenie.

6. Trochę o zaletach biegania boso - wymusza technikę biegania ze śródstopia, zbliża do idealnej kadencji (180 kroków na minutę), wzmacnia siłę i wytrzymałość stóp.

7. Bieganie boso warto uzupełniać ćwiczeniami stopy. Zwijanie kocyka, stawanie na paluszkach i co tam jeszcze przyjdzie wam do głowy.

Z nastaniem jesieni nie musimy od razu zaprzestawać biegania na bosaka. Warto z każdym kolejnym treningiem przesuwać swoją granicę komfortu i sprawdzić jak daleko jesteśmy w stanie zajść bez butów.

Przygoda na 102

Już od co najmniej kilku miesięcy rozmyślałem nad wyprawą biegową, która wykraczałaby daleko poza ramy zwyczajnych treningów. Marzył mi się dystans ultra, pokonany w klasycznym stylu, samotnie - tylko ja, plecak i niekończąca się przestrzeń. Na miejsce mojej eskapady wybrałem Puszczę Kampinoską - lasy, łąki, bogactwo form przyrodniczych, głusza i spokój.

Do biegu przygotowywałem się przez kilka dni. Zacząłem od wytyczenia trasy z Wólki Węglowej do Wilczy Tułowskich i z powrotem. Całość zamknęła się w 102 km z hakiem. Potem kompletowałem prowiant, zastanawiałem się nad logistyką i czekałem na dzień z przyjaznymi warunkami atmosferycznymi. W końcu 15 lipca 2015, o godzinie 5:35 ruszyłem na szlak.

Po opuszczeniu autobusu linii 701 na przystanku Trenów - Las byłem z jeszcze trochę "zaspany", ale nie guzdrałem się za długo tylko od razu ruszyłem przed siebie. Z początku biegło mi się nieco topornie, jakbym był nie dość wypoczęty, choć akurat od kilku dni nie ruszałem się wcale i tylko ładowałem węglowodany. Może to raczej była kwestia trasy, jak tylko dotarłem do Roztoki, nieco się ożywiłem. Od tej chwili zaczynały się tereny, których jeszcze biegowo nie penetrowałem zbyt mocno. Wschodni rejon Kampinoskiego Parku Narodowego miałem już dość dobrze przebiegany i poznany, zachodni czekał dopiero na swoje odkrycie.


Początek dnia był rześki i pochmurny - to były idealne warunki na tego rodzaju wyprawę. Moje tempo na tym odcinku oscylowało wokół 6 min / km - ale od początku przyjąłem zasadę, że biegnę nie na czas, ale na zaliczenie trasy. Co chwila przystawałem i robiłem zdjęcia. Rozkoszowałem się otaczającymi mnie widokami. W Górkach planowałem zakup jakiejś wody, ale okazało się, że pawilon sklepowy obok szkoły i kościoła już od wielu lat jest nieczynny. Do głowy przyszedł mi pomysł, żeby poprosić kogokolwiek o wodę. Przede mną spory kawał drogi i nie wiadomo, co mnie jeszcze czeka. Nie wyobrażam sobie sytuacji, żeby ktokolwiek odmówił wody spragnionemu człowiekowi. Starsza pani w jednym z domostw przyniosła mi wodę w butelce, mówiąc że ta "tutejsza" jest niedobra. Przelałem ją do bukłaka, zostawiłem 3 złote i pobiegłem dalej.


Około godziny 9:00, kiedy Kromnowską Drogą leciałem do Piasków Królewskich wyszło słońce i zrobiło się gorąco. Na szczęście w lesie zawsze znajdzie się trochę cienia i przez całą dalszą drogą starałem się go trzymać. Temperatura szybko dobiła do 20 stopni i zaczynała się dalej podnosić. Za Piaskami dotarło do mnie, że pokonałem już mniej więcej dystans maratonu. Od tej pory zaczynała się "podróż w nieznane". Byłem ciekaw jak zareaguje mój organizm, czy i kiedy napotkam ścianę.


Po 5 godzinach z hakiem dotarłem do Drogi Jagiełły. Uśmiechnąłem się, bo w końcu tego dnia przypadała 605 rocznica bitwy pod Grunwaldem, a Droga Jagiełły to trakt, którym na północ maszerowało rycerstwo polskie, by rozprawić się z Zakonem Krzyżackim. Drogą tą dotarłem do Wilczy Tułowskich, gdzie na stacji kolejki wąskotorowej PKP posiliłem się kanapką i pokrzepiłem kilkoma łykami coli, zabranej specjalnie na tę okazję.


Zbliżało się południe i robiło się coraz cieplej, choć 23 stopnie w cieniu to jednak nie jest straszny upał. Każdy kolejny krok przybliżał mnie jednak od tej pory do domu i ta myśl mocno trzymała mnie na duchu. Martwił mnie nieco coraz lżejszy bukłak, ale miałem nadzieję, że uda się coś dokupić lub wyprosić w Granicy przy Muzeum KPN. Leśne ścieżki za Famułkami Brochowskimi są niezwykle malownicze i trasa bardzo szybko mi zleciała.W Granicy jednak "żywego ducha" a placówka muzealna akurat zamknięta na dwa tygodnie z powodu "trucia eksponatów" (?). Trochę to dziwne w środku wakacji zamykać muzeum, ale może w gruncie rzeczy o to chodzi, skoro ruch turystyczny i tak tu praktycznie zamiera. A może zamiera, bo wszystko zamknięte? Tak czy owak trzeba było wziąć nogi za pas i racjonując picie biec dalej do Roztoki, gdzie przy parkingu znajduje się niewielki bar. Starałem się brać tylko dwa małe łyki mniej więcej co kilometr. Posiliłem się też żelem energetycznym z kofeiną, żeby nieco odmulić umysł, zafiksowany na smaku zimnej coli. W nogach miałem już 70 km, ale w sumie czułem, że dam radę dotrzeć do końca.


W barze w Roztoce okazało się, że gdzieś mi przepadła forsa. Ale porażka! Pani z baru była jednak na tyle miła, że poczęstowała mnie wodą za darmo. Napiłem się porządnie, uzupełniłem bukłak i ruszyłem do Zaborowa Leśnego. To był chyba najcięższy odcinek 10 km. Tak sobie podzieliłem całą trasę na dziesiątki, żeby ją jakoś oswoić i zmniejszyć do przyjaźniejszych wymiarów. Mimo ugaszenia pragnienie zamiast skupić się na biegu, rozpamiętywałem bez sensu utratę pieniędzy. Trzeba było splunąć za siebie i grzać dalej, ale zamiast tego analizowałem co, jak, kiedy i dlaczego. Jakby to mogło w czymkolwiek pomóc? Odcinek dłużył mi się nieznośnie, tempo spadło dość wyraźnie. W kilku miejscach, mimo płaskiego terenu przechodziłem do krótkiego marszu, żeby odpocząć. Ale krok marszowy wydawał mi się dziwnie nienaturalny i po 10, 20 metrach "wypoczynku" biegłem znowu dalej. Zastanawiałem się, czy by się nie zająć jedzeniem, w plecaku miałem jeszcze kilka przekąsek, ale na samą myśl o przełykaniu suchych rzeczy, odechciewało mi się.

Po dotarciu do Truskawia miałem już w nogach ponad 90 km. Tu można było zapakować się w autobus i wrócić do domu, ale przecież magia "100" robi swoje. Pokrzepiony kolejną porcją zimnej wody w barze "Dziupla" (pozdrowienia dla sympatycznego personelu!) ruszyłem biegiem dalej. Po kryzysie roztockim nie było już śladu. Świadomość, że już niewiele do mety, sprawiła, że wykrzesałem z siebie dodatkowy pokład energii, o którego istnieniu nie miałem pojęcia. Na przystanek w Wólce Węglowej wpadłem sunąc w tempie około 5:30 min / km! Udało się! Dokonałem tego! Zmęczony, ale bardzo szczęśliwy usiadłem na ławeczce i całe napięcie, cały wysiłek i emocje nagle ze mnie opadły. Na buzi pojawił się banan. Coś, o czym rok temu czytałem jeszcze w książkach Jurka, Karnazesa czy McDougalla, stało się dziś cząstką mojej rzeczywistości. Niewiarygodna, ale okazało się, że możliwe!


Bilans wycieczki: 0 wywrotek, 0 czarnych paznokci, 0 pęcherzy, 0 obtarć, 0 kontuzji, 1 spotkany i pozdrowiony biegacz, 3 babcie zbierające jagody, 6 litrów wypitej wody i tysiące niezapomnianych doznań. Trzeba będzie coś takiego jeszcze kiedyś powtórzyć.

Wycieczka za miasto

Korzystając z wolnego dnia i z faktu, że pogoda tej zimy dość łaskawa, wybrałem się na wycieczkę biegową za miasto. Bieganie wcale nie musi być nudne, jeśli połączy się je z wizytą w jakimś ciekawym miejscu. Na trasę wyruszyłem kilka minut po godzinie 9:00. Wybiegłem poza osiedle, potem przeciąłem Młociny i w Burakowie wbiegłem na ścieżkę prowadzącą wałem przeciwpowodziowym wzdłuż Wisły.


Choć śnieg padał dwa dni temu, ścieżka była przetarta. Po drodze spotkałem na wale kilkoro ludzi, spacerujących z psami. Krajobraz z jednej i drugiej strony wału zasadniczo zdominowały wierzby, topole i bezkresne łąki. Miłą odmianą było Jezioro Dziekanowskie, które minąłem mniej więcej w połowie trasy.


Trasa nie należała do specjalnie trudnych technicznie, ale tempa specjalnie nie forsowałem. Chodziło o to, żeby się rozgrzać, ale nie spocić. Rano temperatura wynosiła -1 stopień - w sam raz na tego rodzaju wycieczkę. W pewnym momencie na ścieżce pojawił się biegacz z naprzeciwka. Pozdrowiliśmy się serdecznie:


Wydawać by się mogło, że tak monotonna trasa wymaga silnej psychiki i gierek umysłowych w stylu  "wyliczanie wszystkich marek samochodów w kolejności alfabetycznej", ale nawet przez chwilę się nie nudziłem. Rozmyślałem nie tylko o celu mojej wyprawy, ale w ogóle o żywocie i jego kolejach. Kilka razy zatrzymywałem się na chwilę, żeby napić się izo, zrobić zdjęcia. W Pieńkowie zszedłem nawet nad samą Wisłę, żeby zobaczyć, jak dzika i piękna to rzeka. Kiedy wał przeciwpowodziowy przykleił się w pewnym momencie do drogi krajowej nr 85, wiedziałem, że jest już niedaleko. W Kazuniu skręciłem na północ i wbiegłem na Most im. Marszałka Piłsudskiego.


Chwilę później byłem już na "Szwedzkiej Wyspie". To co prawda teren wojskowy, ale żadnego wojaka nie zauważyłem. Na drodze w pewnym momencie stanął mi płot, ale nie po to biegłem tyle kilometrów, żeby teraz odejść z kwitkiem. Poprzez zarośla, wzdłuż ogrodzenia dotarłem okrężną drogą na sam cypel. Mój czas to 2 godziny i 22 minuty. Całkiem szybko jak na zimowe, długie rozbieganie. Ale nie myślę teraz o wynikach. Moim oczom ukazuje się bowiem taki widok:


Spichlerz, zbudowano w latach 1838-1844 wg projektu Jana Jakuba Gaya. Przez wiele lat pełnił rolę magazynu dla całego kompleksu Twierdzy Modlin i Przedmościa Kazuńskiego. Zbombardowany we wrześniu 1939, popadł w ruinę. Podobno kilka lat temu obiekt ten został sprzedany prywatnemu deweloperowi z przeznaczeniem na nowoczesny hotel, ale po dziś dzień żadnych prac nie rozpoczęto. Po drugie stronie Bugo-Narwi widać z cypla zabudowania Twierdzy Modlin i górującą nad koszarami Wieżę Białą:


Jak tylko przestałem biec, robi się trochę zimniej. Robię więc szybko kilkanaście zdjęć. Wchodzę też do środka spichlerza i zwiedzam jego przepastne kazamaty. Trzeba przyznać, że mury na parterze wyglądają bardzo solidnie:


Kontroluję czas na zegarku. Mam jeszcze jakieś 20 minut do odjazdu autobusu, więc spokojnym truchtem wracam przez most na przystanek w Kazuniu. Według rozkładu "bryka" do Warszawy odjeżdża codziennie o 12:27. Piję napój i zajadam batona energetycznego w nagrodę. Autobus PKS przybywa kilka minut opóźniony, ale za to jest cieplutki, wygodny i z WiFi na pokładzie.


Pół godziny później jestem już w domu. Biorę ciepły prysznic, zjadam uczciwą porcję miksu warzywno-owocowego i robię sobie gorącą herbatkę z imbirem. Wycieczka dobiegła końca, szlak został przetarty, ale kto wie, czy wiosną, kiedy wszystko się zazieleni, nie zrobię sobie powtórki.






Bochenek w Lasku Bielańskim


Górkę w Lasku Bielański znają wszyscy na Bielanach. Zimą jest to cel najmłodszych saneczkarzy z całej okolicy. I to co najmniej już od kilku pokoleń. Nazwa "Bochenek" wywodzi się z przedwojennej restauracji państwa Bochenków, która znajdowała się mniej więcej naprzeciwko furty kościoła pokamedulskiego. Zimą restauracja służyła jako punkt wypadowy dla narciarzy i mówiło się wówczas "o wyprawie do Bochenka na narty". Górka powstała z całą pewnością już po wojnie, kiedy splantowano część wałów carskiego Fortu nr I. Sam fort niszczony kilkakrotnie, przetrwał tylko w szczątkowej formie w postaci właśnie ziemnych umocnień.

Górka nie jest wysoka, liczy może 10-15 metrów wysokości, a na jej szczyt prowadzi dość łagodna dróżka. W sam raz na ćwiczenie podbiegów. To element treningu niezbyt lubiany przez biegaczy, owszem - wycieczki biegowe po górach, trail, czy leśne eskapady uwielbiają wszyscy, ale żeby tak biegać w kółko góra-dół, jak chomik w kołowrotku, co to, to nie. To brzmi niemal jak praca domowa! Ale w gruncie rzeczy problem ten, to tylko kwestia umysłu. Mantrując na Bochenku, biegnę niemal na autopilocie. Znam tu każdą kępkę trawy, każdy kamyk większy od dziesięciogroszówki, każdą fałdkę piasku. To stan nieosiągalny nigdzie indziej, kiedy otaczająca przyroda rozprasza uwagę, a oczy trzeba mieć szeroko otwarte dookoła głowy. Na Bochenku po prostu się płynie. Bochenek unosi do góry niczym schody na Dworcu Centralnym.

Jest w Warszawie na szczęście sporo takich miejsc, gdzie można poćwiczyć wbieganie do góry. To kluczowy element treningu i doskonały środek do wykuwania siły oraz wytrzymałości biegowej. Znakomity także jako pogromca tłuszczu, o ile robi się to na odpowiednio dostosowanej intensywności. Jeśli zastanawiacie się, co jeszcze zmienić w swoim bieganiu, dorzućcie regularne podbiegi. I to bez względu na to czy planujecie maraton za pół roku, czy tylko uprawiacie jogging dla zdrowia. Nie jest to łatwy do ćwiczeń element, ale bieganie w ogóle jest czynnością raczej dla ludzi z charakterem...

Podręcznik szybkości


Są biegacze, którzy zasadniczo rozmyślają tylko i wyłącznie o tym, jak biegać szybciej. To zrozumiałe, w końcu istotą każdych zawodów biegowych jest jak najszybsze przemieszczanie się z punktu A do punktu B. Aby zgłębić nieco tajniki tej wiedzy sięgnąłem zatem po książkę, autorstwa Juliana Goatera i Dona Melvina, Sztuka szybszego biegania. Technika, trening, taktyka, która ukazała się w polskim przekładzie w roku 2014 nakładem Wydawnictwa Galaktyka.

Oczywiście nie spodziewałem się rewelacji w stylu: "jedz zawsze marchewkę od cieńszego końca, a poprawisz życiówkę", ale generalnie podręcznik Goatera można streścić w jednym zdaniu - poradzie: "jeśli chcesz biegać szybciej, musisz szybciej biegać". To oczywiście nie jest odkrycie Ameryki, a chłodna konstatacja byłego brytyjskiego wyczynowca, a obecnie trenera młodzieży. Na 240 stronach, Mistrz Anglii w biegach przełajowych z roku 1981 rozwija następnie tę myśl w kilku płaszczyznach:

1. Nie człap - trenujesz bieganie, a nie człapanie (definicji brak)
2. Pracuj nad techniką, najlepiej oglądając na You Tube filmiki z Kenenisą Bekele w roli głównej
3. Biegaj regularnie, najlepiej codziennie, a jak masz czas to i dwa razy na dzień
4. Mieszaj różne formy treningu i dobieraj je starannie w konkretnym celu
5. Biegaj w terenie, ćwicz podbiegi, rób fartleki
6. Trenuj szybkość - mocne akcenty na przerwach (w zależności od celu i dystansu, jedne wydłużaj, drugie skracaj)
7. Rozciągaj się jak najczęściej (odwiedzaj też masażystę)
8. Odpoczywaj, regeneruj się, unikaj kontuzji i przetrenowania
9. Pracuj nad psychiczną stroną biegania i układaj mądrą taktykę na każdy bieg
10. Planuj mądrze swoje treningi i starty w ujęciu całego roku

Reszta to anegdoty i opowiastki ze sportowej biografii autora, mające na celu zilustrowanie i potwierdzenie przedstawianych poglądów. Chyba najbardziej zabrakło mi w całej tej książce "metafizyki szybkości biegania". Owszem, tu i ówdzie autor coś tam przebąkuje o predyspozycjach, ale nigdzie nie ma wyrażonego explicite stwierdzenia, że szybkość jest w gruncie rzeczy wynikiem bardzo wielu różnych czynników, na które nie do końca mamy wpływ. Takich rzeczy w podręczniku do szybkiego biegania, być jednak nie powinno, bo jego zadaniem jest udzielenie prostych wskazówek każdemu Czytelnikowi. Na przykład takiej (s. 205):

"Bądź zajadły. Trenuj wzbudzanie sportowej złości, biegając z kumplami albo wdrapując się na stromą błotnistą górę podczas biegu przełajowego. Ta dobra agresja otworzy dodatkowy wymiar rywalizacji sportowej, który sprawia, że bieganie daje jeszcze więcej frajdy i satysfakcji."

Rozumiem, że można czuć sportową złość w wyniku pecha, złośliwości losu, czy błędnej decyzji sędziów, ale okazuje się że można ją też wytrenować z kumplami na osiedlowej górce. Zajadłość, albo inaczej serce do walki, to już głęboko indywidualna cecha każdego człowieka. Jeden odpuszcza, a drugi podstawi nogę na zakręcie. Większości ścigantów, dla których przecież przeznaczony jest ten podręcznik, do zajadłego ścigania wcale motywować nie trzeba.


Karta Biegacza PZLA



Od kilku tygodni (mamy listopad 2014), w mediach związanych z bieganiem toczy się dyskusja na temat projektu PZLA wprowadzenia certyfikacji zawodów i karty biegacza amatora dla wszystkich, chcących w tego rodzaju zawodach startować: LINK. Nic mi do tego, kto i jak chce się organizować i zrzeszać, budować bazy danych i rejestry. Czego wymaga i jakich opłat za to wszystko żąda. Od 25 lat mamy wolność i w związku z tym nic mi do tego, kto i jak chce się troszczyć o mnie jako biegacza. Ja, jako człowiek wolny mogę z tej troski nie skorzystać. Biegam dla własnej przyjemności, dla zdrowia i dobrego samopoczucia. Bieganie to dla mnie kwestia wolności, świadomego wyboru i naturalnej więzi z organizmem, który "zamieszkuję". Żadna karta czy jej brak, niczego tu nie będą w stanie zmienić. Badania lekarskie, regularne, powinni wykonywać wszyscy, niezależnie od tego czy uprawiają jakikolwiek sport. Jeśli nie uprawiają, to nawet tym bardziej, rzekłbym. Z drugiej strony, wiara że obowiązkowe badania lekarskie są lekarstwem na całe zło, jest naiwnością. Tym bardziej, jeśli mają się sprowadzać do badań ogólnych i wywiadu. "Jest pan zdrowy? Tak. 200 zł i do widzenia za rok". A ile się słyszy historii w stylu "lekarz zabronił mi spotu, a ja na przekór wszystkiemu, pokazałem na co mnie stać". Dlatego karta biegacza PZLA ani mnie grzeje, ani ziębi. Jeżeli ktoś jej potrzebuje - proszę bardzo. Ja wolę biegać sobie jak dotąd, swoimi ścieżkami, swoim tempem, z dala od całego tego zgiełku.

Miksowanie


Zakup miksera kielichowego to był strzał w "10". Od kiedy pojawił się w mojej kuchni, nic już nie było takie samo jak wcześniej. Pierwsze "koktajle" robiłem według przepisów znalezionych w sieci, ale bardzo szybko przekonałem się, że nie taki diabeł straszny i zabrałem się do eksperymentowania. Miksy można zasadniczo podzielić na owocowe, warzywne i mieszane. Te pierwsze znakomicie nadają się jako polewa do ryżu, kaszy czy quinoi - uwielbiają je zwłaszcza dzieci. Ze względu na cukry obecne w owocach nie należy ich jednak nadużywać. Wytrawne miksy warzywne nie każdemu będą smakować, tu trzeba wszystko przetestować na własnych kubkach smakowych. Np. "buraczanki" początkowo w ogóle mi nie wchodziły, ale z czasem i do nich się przyzwyczaiłem. Warzywny smak można złamać owocową nutką i wtedy powstają pyszne "koktajle" mieszane. Używam tu słowa "koktajl" choć dania mają zazwyczaj konsystencję gęstej zupy, a nawet purée. Ale mniejsza o nazwę. Skład poszczególnych miksów to już czysta fantazja. Warto jednak poszukać informacji na temat, co i jak ze sobą łączyć, aby miało to sens. Kiedy miksuję zielone warzywa z dużą zawartością żelaza niehemowego, obowiązkowo dodaję np. trochę soku z cytryny, aby witamina C sprawiła jak największą jego przyswajalność. W kielichu miksera najczęściej lądują u mnie następujące smakołyki  (w różnych wariantach, proporcjach i zestawieniach):

ananas
arbuz
aronia
awokado
banan
borówki
brokuły
brzoskwinia
buraki czerwone
cukinia
ćwikła
granat
grejpfrut
gruszka
jabłko
jarmuż
jeżyny
kalafior
kapusta
limonka
maliny
marchewka
pietruszka
porzeczki
rukola
seler
szpinak
truskawki
winogrona
wiśnie
żurawina

ale listę tę można jeszcze z pewnością znacznie wydłużyć. Warto pamiętać o dodatkach smakowych jak np. mięta, cynamon czy kakao, które potrafią w cudowny sposób zamienić mdłą papkę w prawdziwą ucztę dla podniebienia. Po szczególnie ciężkich treningach do swoich miksów dosypuję także łyżkę spiruliny, która jest niezwykle bogata w białko, przyspieszające regenerację organizmu. Rozdrobnione warzywa i owoce są łatwo przyswajalne i ich moc czuje się niemal natychmiast po spożyciu. Jesienią i zimą warto dorzucić także kawałek korzenia imbiru, który nie tylko nada wyrazistego smaku, ale także wzmocni organizm przed wszelkimi infekcjami.
Smacznego!

Cudze chwalicie


Różne są miasta na świecie, ładne brzydkie, przeciętne i fantastyczne. Warszawa, jaka jest każdy widzi. Ale jest jedna rzecz, której mogą nam pozazdrościć mieszkańcy Berlina, Paryża czy Londynu. Co ciekawe, mało kto z warszawiaków zdaje sobie z tego sprawę. Otóż nasza stolica, jako jedyna metropolia graniczy z Parkiem Narodowym! Phi - odpowie malkontent - też mi coś, trochę krzaków, komary i góry piachu.

Kampinoski Park Narodowy, utworzony w roku 1959 w pradolinie Wisły. Rozciągfa się od Bzury aż po Warszawę. Razem z otuliną zajmuje ponad 75 tysięcy hektarów powierzchni. Od roku 2000 został wpisany na listę rezerwatów UNESCO, jako szczególne siedlisko awifauny.

Sieć szlaków turystycznych i dróg leśnych jest tak rozbudowana, że Puszcza Kampinoska jest znakomitym miejscem, ba, wręcz wymarzonym do wszelkiego rodzaju sportowej aktywności. Jazda konna, rower, zimą narty biegowe, że wymienię te najistotniejsze. Do biegania też się znakomicie nadaje. Można tu robić znakomite krosy, podbiegi i długie wybiegania. Teren jest bardzo urozmaicony, trochę wydm, bagna, odcinki płaskie. W sam raz by wykuć solidną formę.

Kilka lat temu pokazałem Puszczę Kampinoską znajomemu Anglikowi. Był zachwycony głuchą ciszą, bezmiarem lasu i tym, że to wszystko leży niemal na wyciągnięcie ręki mieszkańca Warszawy. Przez cały dzień wędrówki po Parku Narodowym spotkaliśmy raptem kilka osób, co jeszcze bardziej zaskoczyło mojego znajomego.

Do zobaczenia na szlaku!

Scottjurkery


Zasadniczo nie lubię robić potraw według przepisów innych osób. Jeśli chodzi o kuchnię to po prostu lubię improwizować. Pełną gębą! Ciasto na naleśniki zawsze robię na oko, zawsze wychodzi inne i dzięki temu nigdy nie jest nudno. Tym razem jednak postanowiłem ugotować coś z książką w ręku. A książka to nie byle jaka, albowiem "Jedz i biegaj" Scotta Jurka. Na stronie 38 polskiego wydania autor opisuje burgery z soczewicą i pieczarkami. Przygotowanie "ciasta" na kotleciki zajęło trochę czasu, ale zabawa w kuchni była przednia. Upiekłem w sumie 20 sztuk, część zjadłem od razu, ale resztę zawinąłem w sreberko i schowałem do lodówki. Burgery na zimno okazały się jeszcze smaczniejsze, niż na ciepło. Zajadałem je w postaci kanapek na razowym chlebku z kapustą pekińską i pomidorem. Palce lizać!

Przepis można znaleźć np: TUTAJ.

3 zasady


Jako biegacz - amator kieruję się w swoim bieganiu, choć w istocie także w całym swoim życiu trzema zasadami:

1. Słuchaj swojego organizmu. To zasada najważniejsza. Twój organizm to najlepszy trener i doradca, najlepszy biegacz i kibic jednocześnie. W końcu to Twój organizm biegnie, a nie Twój umysł. Nie lekceważ bólu - staraj się go zrozumieć i wykryć jego przyczynę. Szacunek wobec własnego ciała przyniesie znakomite rezultaty i obopólne zadowolenie.

2. Biegaj po ziemi i razem z ziemią. Szacunek do otaczającego nas świata to druga najważniejsza zasada po szacunku wobec samego siebie. W końcu wszyscy jesteśmy częścią przyrody. Chłoń i poznawaj świat dookoła siebie tak, by stać się jednością.

3. Bądź wolny i niezależny jak tylko się da. Wytyczaj własne ścieżki i własne cele. Cokolwiek robisz, ma to sprawiać przyjemność Tobie. Ciesz się życiem po swojemu.