40


Delikatna melodyjka budzika z komórki wyrywa mnie ze snu. W zasadzie od kilkunastu minut już nie śpię, leżę po prostu wtulony w poduszkę, rozmyślam i czekam na sygnał, by wstać. Za oknem szaro, ciemno i ponuro. Zegarek pokazuje kilka minut po szóstej. Wydobywam się bezszelestnie z łóżka, by nie obudzić śpiącej obok małżonki. Szklanka na stole w kuchni jest do połowy pełna. To dobry znak. Uśmiecham się i piję duszkiem jej zawartość. Potem wszystko rozgrywa się według tego samego scenariusza. Przeciągam się, przecieram zaspane oczy i klepię policzki. Dobra, obudziłem się. W łazience czekają na mnie przygotowane wieczorem ciuchy. Pada deszcz, więc wybieram zestaw „nieprzemakalny”. Raz, dwa, przebieram się, sznuruję buty i cichutko wychodzę z mieszkania. Czuję jak od środka powoli zaczyna mnie rozpierać energia. By nie marnować żadnej chwili, już na korytarzu zaczynam delikatną rozgrzewkę, która siłą rozpędu przenosi się do windy. Gdy kręcę biodrami, mam wrażenie, że cała kabina wiruje wraz ze mną. Kilka skłonów, kilka przysiadów i jestem na parterze mojego „mrówkowca”. Tak kiedyś nazywano wielkie bloki z betonu, przytłaczające swoją ponurą unifikacyjną architekturą i zanikiem relacji międzyludzkich. Ja ten swój blok w sumie bardzo lubię, sąsiedzi są mili, spotkani przypadkiem chętnie zamieniają „dwa słowa”. Te wszystkie opinie o bezduszności peerelowskich osiedli, są pisane zdecydowanie na wyrost. Życie tutaj toczy się takim samym rytmem jak wszędzie indziej, trzeba tylko umieć wsłuchać się w jego podskórne tętno. Wybiegam z klatki schodowej na mokre, asfaltowe podwórko i skręcam zaraz na szeroki chodnik. Jest chłodnawo, krople deszczu zacinają lekko, ale to raczej nie ulewa. Byłoby nieprawdą, gdybym napisał, że walczę ze sobą, że mam ochotę zawrócić i z powrotem położyć się w ciepłym łóżku. Jest dokładnie na odwrót. Musiałby się zawalić cały świat, abym zrezygnował i odpuścił sobie poranny trening. Bieganie to przyjemność, a nie obowiązek. „Brzydka” listopadowa pogoda paradoksalnie wprawia mnie w dobry nastrój, dziś będzie można sprawdzić się w trudniejszych warunkach. Dla dodania sobie animuszu mówię pod nosem stare, góralskie powiedzenie: „abo mos karakter, abo nimos”. Obok zamkniętego jeszcze SAM-u straganiarze powoli rozkładają swoje stoiska. Ubrani w grube kurtki, szaliki i czapki, przeklinają w duchu zimny sobotni poranek, listopad i swój zakichany los. Ulice są jeszcze ciche i puste, moje kroki przykuwają na chwilę wzrok krzątających się handlarzy, ale szybko wracają do swoich zajęć. Trzeba jeszcze wyładować worek ziemniaków, skrzynki z jabłkami, beczkę kiszonej kapusty. W nozdrza wciągam jej intensywną woń. Albo przynajmniej tak mi się wydaje. Nogi jeszcze nie rozgrzane, każdy krok stawia mi się jakoś tępo i ciężko. Za chwilę mijam sklep z alkoholami 24h, tu ruch jest niemal o każdej porze dnia i nocy. Szczeka na mnie piesek przywiązany na smyczy do stojaka na rowery. „Goń się zapchlony kundlu!” – odszczekuję mu się w myślach. Biegnę dalej nie zwracając więcej na niego uwagi. Burek ujada jeszcze przez chwilę, a potem milknie. Po chwili na czerwonym świetle przebiegam pustą ul. Marymoncką i zanurzam się w Lasku Bielańskim. Wszystko kapie. Mokre liście pobłyskują. Przy szlabanie robię kilka prostych ćwiczeń gimnastycznych, skłony, wymachy, delikatne rozciąganie. Nie przesadzam z intensywnością, to ma być tylko lekkie pobudzenie. Zaraz potem ruszam na moją ulubioną trasę. Punkt pierwszy to wały dawnego Fortu nr I – kilka podbiegów, piach i zabłąkana sarenka. Macham do niej przyjaźnie. Nie boi się, nie ucieka, przygląda się tylko tymi swoimi sarnimi oczyma. Potem zagłębiam się w gęsty las. Ścieżka błotnista, przykryta grubą warstwą brudnych liści, grząska i śliska. But jednak dobrze czuje podłoże i nie buksuje. Zbiegam skarpą w dół a potem wspinam się pod górę, w stronę dawnego klasztoru kamedułów. Prawie go nie widać zza nowoczesnych klocków uczelni. Jak dotąd nikogo nie spotkałem, czy w ogóle dziś kogoś spotkam? Raczej tak, nawet w święta czy Nowy Rok mijałem po trasie innych biegaczy, więc czemu dziś miałbym nikogo nie spotkać? W duchu jednak liczę na to, że właśnie dziś będzie ten wyjątkowy „mój dzień”, kiedy to „tylko ja odważyłem się w taka pogodę ruszyć cztery litery”. Przy starym źródełku u stóp skarpy dostrzegam jednak biegnącego z naprzeciwka „starego nieznajomego”. Pozdrawiamy się jak zawsze. Niby to tylko drobny gest, ale ile daje pozytywnej energii! Skręcam z ul. Dewajtis w Pergaminów i znowu zagłębiam się w las. Na dawnym tarasie zalewowym Wisły, mimo rowów melioracyjnych jest jeszcze bardziej bagnisto. Staram się omijać kałuże i przeskakuję zagradzające drogę wykroty drzew. Cały las zryty, jakby tu stado dzików buszowało. Jakaś gałązka chlasta mnie „po ryju”. W twarz? W twarz?! Trzeba uważać na przyszłość. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że od jakiegoś czasu jestem już w fazie „lotu”. Nogi same biegną, organizm rozgrzał się na tyle, że rozszczelniam nieco zapięcia kurtki. Padającego deszczu niemal zupełnie nie czuję. A może to siąpiąca mżawka zamieniła się w leśną mgłę? Listopadowa pogoda przestała mi robić jakąkolwiek różnicę. Chłonę za to zapachy jesiennego lasu, pachnącego butwiejącą ściółką i kisnącymi w wodzie pożółkłymi liśćmi. Wszystko przemija. Ja też pewnego dnia spróchnieję i zamienię się w ściółkę. Ale jeszcze nie dziś, nie teraz. Teraz jestem szczęśliwy, spełniony, teraz biegnę i czuję jak po czubek głowy zalewają mnie endorfiny. Docieram do szlabanu przy ul. Podleśnej, klepię go pieszczotliwie na przywitanie, robię nawrót i mknę dalej. Tym razem nieco inną drogą, koło studzienki kolektora, który w deszczowy dzień z daleka można już wyczuć nosem. To jeden z moich ulubionych zakątków lasu, gęsto tu, liściasto i zaraz zaczyna się skarpa. Wbiegam na nią lekko i z gracją. Pamiętam doskonale jak rok temu, kiedy zaczynałem swoją przygodę z bieganiem, gramoliłem się na nią z mozołem, sapiąc jak lokomotywa. Teraz to fraszka, nawet trochę żałuję, że nie ma tu większych górek, większych wzniesień, większych wyzwań. Jakiś czas temu uważałem w ogóle, że bieganie jest głupie i że to strata czasu, a dziś, proszę. Uzależniłem się od tego „leśnego przebierania nogami”. Uwielbiam i potrzebuję. Docieram w rejon płotu AWF, potem do ul. Marymonckiej. Z przeciwka biegnie jakaś laska. Pierwszy raz ją tu widzę, ma bajeranckie, świecące ciuchy. Markowe oczywiście. Nie to, co moje kombinowane „pospolite ruszenie”. Ale ciuchy nie biegają. Fajnie by było spróbować kiedyś biegania na bosaka. Różnie o tym piszą, ale popróbować można. Skręcam na wąską ścieżkę wijąca się wzdłuż Potoku Bielańskiego. Pada deszcz, więc koryto wypełniło się wodą, ale potok okresowo zupełnie wysycha i zanika. Rozmyślam przez chwilę o tym potoku i jego niestałości. Cudownie, że takie dzikie leśne zakątki mam niemal tuż pod samym domem. Pod UKSW przebiegam na drugą stronę ul. Dewajtis i ruszam w drogę powrotną do Marymonckiej. Taki zawijas, żeby choć trochę wydłużyć trasę. Na ścieżce mijam studentki, siostry zakonne, spacerowiczów z pieskami. Wysypali się przed chwilą z ciepłego wnętrza tramwaju nr 17, a teraz skuleni, zakapturzeni, wciśnięci w płaszcze, z zaciśniętymi zębami idą w milczeniu, każdy w swoją stronę. Znowu zagłębiam się w las. Na ścieżce widzę gościa z wielką torbą na ramieniu, do której zbiera puste puszki od piwa. Sporo dziś chyba nazbierał, bo torba wygląda na ciężką. Szkoda tylko, że butelek i plastików nikt nie zbiera. Pełno tu śmieci się wala. Mijam bramę dawnego Parku Kultury i wpadam na polankę. W oddali majaczy „Bochenek”, na który dopiero co się wspinałem. Biegnę wzdłuż niewielkiego nasypu i zakręcam zaraz, by wrócić na swoją ścieżkę. Deszcz jakby trochę się nasilił. Krople wody kapią mi z czubka nosa. Po chwili dostrzegam na horyzoncie szlaban, przy którym wszystko się zaczęło. To już koniec trasy. Moja dzisiejsza Leśna Pętla dobiega końca. Patrzę na zegarek. Niezły czas. Ale to wcale nie czas jest tu najważniejszy. Nie ścigam się z czasem, nie bije rekordów. Biegam bo lubię medytować. To mnie uspokaja, wycisza, sprawia, że mogę się wsłuchać w samego siebie. Podczas biegania nic innego poza mną się nie liczy. Wychodzę z lasu wprost na ulicę Przy Agorze. Teraz, na zakończenie biegu wrzucam resztki energii i szybszym tempem pokonuję ostatni odcinek drogi do domu. Słabo się dziś spociłem, więc jest ostatnia szansa, żeby to nadrobić. No i dylam, niczym po złoty medal na olimpiadzie. O tej porze dnia ludzi na ulicy jest już nieco więcej. Mijam ich niczym tyczki, uważając na to, by nie zahaczyć o parasole. Ci bardziej przerażeni, a może tylko pełni podziwu, rozstępują się i mnie przepuszczają. Pędzę ile sił w nogach. Do domu. Na koniec czeka mnie jeszcze wisienka na torcie – olewam windę i na dziewiąte piętro wbiegam po schodach. Taki bonusik. Zastanawiam się szybko pokonując kolejne stopnie, czy by w ogóle nie zrezygnować z windy i poruszać się tylko na nogach. Pomysł dobry, ale w praktyce chyba nie ma szans z codzienną wygodą i lenistwem. Na szóstym piętrze rozpinam zamek kurtki i pędzę dalej. Mokry i ubłocony jak świnia, wchodzę po chwili do domu, buty zostawiając na wycieraczce. W kuchni córka podnosi głowę znad talerza płatków na mleku i woła radośnie: „Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, tato!”


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz